O świcie wydmy ściągają na siebie
Skośną poświatę z pobliskiej pustyni
Co cienie kładzie na brzeg oceanu.
Słońce promieniem w wodorostach grzebie
Cherlawy wietrzyk o smaku brzoskwini
Chcąc nie chcąc łyka zdrową porcję tranu.
Dzień się rozkłada w rozpustnej spiekocie
Poci się blaskiem zakrzepłych kryształów
Ocean stoi obrócony w niebo.
Rozkwitłe w skałach wapienne paprocie
Zajawą cienia pęcznieją pomału -
Słychać, jak rośnie skamieniałe drzewo.
Zmierzch nad widnokres kościołem wystrzeli
Zawiesi miasto z płonącej tkaniny
Na krótki pacierz, póki słońca zachód
Falą jedwabne prześcieradła ścieli;
Fioletem błysną płynne seledyny,
Sunąc z szelestem szorstką skórą piachu.
Tak czas się bawi chwilą z oceanem,
Niepomny pierwszej, nieświadom ostatniej -
Zawsze trafiając we właściwą strunę.
Chociaż już wszystko było powiedziane
Tyle już razy - ile ust i natchnień -
Powiem raz jeszcze na własny rachunek:
Można żyć pięknie wierząc w życia szczerość,
Która ocala, lub obraca wniwecz,
Że nie zabraknie świtów, dni i zmierzchów
Z ostatnim włącznie, po którym dopiero -
Jak mówią - zacznie się życie prawdziwe...
Chyba stęsknione za tym, które pierzchło.