Był piękny wiosenny dzień. Słońce wschodziło nad miastem rzucając promienie na okna komnat. W jednej z nich siedzieli oni. Najstarszy przeglądając swoją bogatą płytotekę nagle krzyknął: MAM! Pozostała trójka spojrzała na niego próbując odpowiedzieć sobie na pytanie co takiego znalazł ich przyjaciel. Chwilę później z dwóch starych głośników stojących po obu stronach monitora usłyszeli motyw, jakże przyjemne dla ucha pianinko, pomyśleli. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji i wbijając wokale do mokrofonów ciśniętego między najtańsze szaty szyte w zamku dziesięciolecia, które miały wyeliminować hałasy świata zewnętrznego. I tak nagrywali w chwilach wolnych od obowiązków dnia codziennego, borykając się z problemami technicznymi ich bardzo starego, kapryśnego komputera, który nie raz, nie dwa płatał im figle. Nie zniechęcało ich to wcale i ciężko pracowali nad swoim materiałem. Materiałem, który był dla nich spełnieniem marzeń. Marzeń o muzyce. Za namową swojego pazia.
Umperta don Kapetto, przystojnego Włocha. Przebił go jak go przy tym niebywale, jeździli, prezentowali swoją twórczość w wielu księstwach. Jednym z nich było Toronto słynące nie tylko ze smacznych pierników, ale i licznych festiwali. Tam poznali Albana.